Gra w listy

Michał R. Wiśniewski

Oglądanie nowej-starej aplikacji Threads każe zadać pytanie: kto i kiedy właściwie wpadł na pomysł, że ludzie w sieci powinni ze sobą rozmawiać?

Po zainstalowaniu w jadłodajniach McDonald’s ekranów dotykowych, które umożliwiają składanie zamówienia bez kontaktu z żywym człowiekiem, zmieniły się nawyki klientów – opowiadał w podcaście „Nudge” znany psycholog sprzedaży Rory Sutherland. Na przykład mężczyźni zaczęli zamawiać po dwa hamburgery, choć wcześniej obawiali się ostracyzmu społecznego wyrażonego w kpiącym uśmieszku czy krzywym spojrzeniu sprzedawcy. Podobnie internet sprawia, że przestajemy się wstydzić – kto nie potrafi wstać na zebraniu i zabrać głosu, chętniej zrobi to w sieci. Łatwo się przy tym zapomnieć – zamówiony przez aplikację hamburger nie ma przecież wirtualnych kalorii, a po drugiej stronie ekranu zwykle siedzi jednak prawdziwy człowiek.

Rubryka ogłoszeń

Internet poskutkował końcem samotności. Nie wszyscy się z tym zgadzają, traktują obecność w fizycznej przestrzeni jako coś lepszego, nawet kiedy pozbawiona jest komunikacji. Sieć komputerowa oznacza wymianę informacji, możliwość porozmawiania o czymś, o czym się z bliskimi – lub pobliskimi – w żaden sposób porozmawiać nie da. Spróbuj znaleźć w 1997 roku kogoś, kto się również interesuje anime, powodzenia. Podłącz się do sieci – i możesz przebierać, wybierać, nie musisz udawać, że interesujesz się piłką nożną.

Klient Usenetu, Pan / Motor, CC BY-SA 3.0Klient Usenetu, Pan / Motor, CC BY-SA 3.0

Cóż, to nie do końca jest prawda. Do klubu anime zapisałem się dzięki ogłoszeniu zamieszczonemu w papierowym „Kontakcie”, nie magazynie katolickiej lewicy, tylko lokalnej gazecie z ogłoszeniami drobnymi. Spotkania z innymi zapaleńcami odbywały się raz w tygodniu i oznaczały wycieczkę do miasta wojewódzkiego, wyrwę w normalności, rodzaj święta. Internet przyszedł później i z tej niezwykłości uczynił codzienność. Nazywało się to Usenet i było straszne. Najpierw strasznie fajne, potem po prostu straszne.

Syn Marka Krukowskiego, jednego ze stałych bywalców grupy pl.rec.fantastyka.sf-f, podsumował tę całą zabawę pytaniem: „Tato, dlaczego znowu grasz w listy?”. Tak to wyglądało z boku, ale i ze środka – ikonka programu pocztowego (lub wyspecjalizowanej aplikacji do Usenetu) sąsiadowała z ikonkami prowadzącymi do wirtualnych światów, zbudowanych z wielkich pikseli i kanciastych wielościanów. Tak jak ówczesnym grom daleko było do dzisiejszego fotorealizmu, tak oderwana od rzeczywistości wydawała się „gra w listy”. Obejmowała kilka zdań, czasem akapit, posłany w świat modemem, napisany naprędce – żeby pomieścić się w telefonicznym impulsie – albo wręcz przeciwnie, długi post przygotowany w osobnym edytorze i wysłany tak, jak kiedyś wysyłało się papierowe listy. Nieliczni mieli nazwiska, większość kryła się za pseudonimami. W internecie nikt nie wie, że jesteś psem? Nikt nawet nie myśli, że jesteś człowiekiem.

Klub samotnych serc

Gra w listy wykraczała poza cyberprzestrzeń. Bywało romantycznie – oto powstawały pary, które w przedkomunikacyjnym świecie nie miałyby okazji się poznać. Dziś to normalność, wtedy powstawały o tym cudzie opowiadania („Cyber Joli Dream”) i powieści („S@motność w sieci”). Podobnie było w klubie anime – tworzyły się pary i przyjaźnie. Działało to też w drugą stronę – hobby to zbyt słabe spoiwo, by łączyć ludzi; o trwałości znajomości decydowało, ile możesz znieść – czy aktywistka LGBT może kolegować się z typem rzucającym kamieniami podczas marszów równości? No chyba jednak nie. Ale obrazić się można było i o mniejsze rzeczy. Czasem ktoś po prostu napisał coś niemiłego – bezmyślnie albo dlatego, że po prostu był niemiłym człowiekiem. Albo zapomniał, że to jednak nie jest gra wideo, nawet jeśli na taką wygląda. Kiedy dwóch moich kolegów – znacznie starszych, statecznych, szanowanych – po sporze zerwało znajomość, byłem zszokowany. Dowiedziałem się o tym w rozmowie na żywo z jednym z nich, powiedział ze smutną rezygnacją: „Czasem wirtualny świat wkracza do prawdziwego”. Dziś na szczęście ze sobą rozmawiają, przynajmniej na blogu.

Bo gra w listy naprawdę była grą, ale nie komputerową. Nie walczyliśmy przeciwko maszynie, ale przeciwko sobie. W dyskusjach przestawała się liczyć wymiana informacji, ważniejsze stawało się, żeby spierać się i wygrać. Sztuczki erystyczne, trollowanie (pierwszy troll, jakiego widziałem w życiu, grzecznie uprzedził, że zaraz będzie trollował, i wkleił krytykę „Gwiezdnych Wojen” z pozycji lewicowych), obsesyjne sprawdzanie, czy już przyszła odpowiedź. Sami to sobie zrobiliśmy, bez żadnych algorytmów, lajków i Zuckerbergów. To była gra planszowa. Nienawidzę planszówek, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto posiada kombinację dwóch najgorszych cech – wielki łeb, którym pamięta te wszystkie zasady, i zupełną nieumiejętność przegrywania.

A potem było jeszcze gorzej – sieć powoli połączyła ze sobą wszystkich. Dzieciaki dostały Neostradę i kolorowe czaty, wapniaków zwieziono na dancing do sanatorium „Nasza Klasa”. Przyszły smartfony, przyszedł Facebook i Twitter, każdy mógł strzelać tekstem w świat. Pif-paf.

Powrót do przeszłości

Tamtej sieci już dawno nie ma – już dwa lata temu pisałem o wymieraniu platform. Od tego czasu jest jeszcze gorzej. Twittera nie ma, został zastąpiony tworem nazwanym przez Muska jego ulubioną literą X, a wszystkie problemy, które platforma miała do tej pory, zwielokrotniły się. Fałszywe konta za niewielką opłatą stały się profilami premium, dobrze się tam czują siewcy nienawiści, a boty rozsyłają w odpowiedziach twardą pornografię. Wiele osób jednak tam zostało, bo nie miało dokąd pójść – na nowych aplikacjach takich jak Bluesky tak bardzo nie ma życia, że zapominam, że w ogóle mam je zainstalowane. Próbowałem też (na prośbę redakcji „Dwutygodnika”) opcji opensource’owych, ale było to strasznie nieprzyjemne doświadczenie, przypominające instalację Linuksa na laptopie pod koniec lat 90. Jakby sieć wróciła do starych autotematycznych czasów, kiedy do internetu wchodziło się, żeby wejść do internetu. Co z tego, że zdecentralizowana sieć Mastodon reklamuje się hasłem „Sieć społecznościowa, która nie jest na sprzedaż”, bliskim mojemu lewicowemu serduszku, skoro już sama konieczność wyboru serwera tzw. fediverse jest strasznie odpychająca?

Na tym tle zabłysł pomysł Marka Zuckerberga, prezesa firmy Meta, żeby zrobić platformę Threads. Po latach biegania w kółko z pomysłem stworzenia wirtualnego Metaversu, za co kompletnie nie umiał się zabrać, Zuckerberg postawił na proste i sprawdzone rozwiązanie. Skoro jego rywal Musk (mieli się bić po twarzach, ale w końcu do tego nie doszło) zniszczył Twittera, to znaczy, że pojawiła się nisza. Żadnej rewolucji, żadnych wodotrysków, powrót do korzeni mikrobloggerstwa, jak w zapomnianych czasach nazywano publikowanie na Twitterze.

Zuck do sprawy podszedł z głową – rozumiejąc niechęć, jaką użytkownicy odczuwają wobec Facebooka, fundamenty Threadsów zbudował w oparciu o bazę użytkowników Instagrama. Serwis ze zdjęciami i wideo („rolkami” zgapionymi z TikToka) miał zupełnie inną demografię i chociaż od lat należy do Mety, to nie każdemu kojarzy się z Zuckerbergiem. Dzięki tej bazie platforma uniknęła podstawowego problemu, jaki napotykał każdy potencjalny konkurent Twittera – nie wyglądała na pustkowie, które trzeba mozolnie zasiedlić. W dodatku zaplanowano integrację z siecią fediverse – funkcja ta jest pilotażowo dostępna od marca w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Japonii. To połączenie z istniejącymi platformami (wpisy z Threads są promowane w okienkach na Instagramie) to właściwie jedyna funkcja, której nie oferuje konkurencja.

Wąty do wątków

Jak wyszło? Dziwnie. I trudno się dziwić. Instagram to zupełnie inna bestia, inna kultura, inne zasady. Wielu użytkowników i wiele użytkowniczek nie rozumiało początkowo, nawet jak działa nowa apka, która z Twittera przyjęła tytułowe wątki – czyli serię połączonych krótkich postów składających się na cały wpis. Zamiast łączyć jeden z drugim, robili to na modłę instagramową, gdzie teksty pojawiają się jako opis do zdjęcia, i zakładali nowy wątek z dalszą częścią wypowiedzi. W Usenecie za coś takiego zostaliby wyśmiani i nazwani „lamerami”! Wracam cały czas do tej protosieci społecznościowej, bo w Threadsach jest coś oldschoolowego. Nawet zamiast nazwisk czy pseudonimów przy wpisach pojawiają się loginy. „Stranger Things” social mediów.

Threads / MetaThreads / Meta

Duża baza użytkowników nie oznaczała przy tym przeniesienia tego, co najważniejsze, czyli sieci znajomych – nie wszyscy zaczęli korzystać z nowej platformy, inni tylko zaglądali i znikali po chwili. Algorytm zaczął więc podsuwać ludzi, z którymi można wejść w interakcję. Cała masa nadajników, których ze sobą nie łączyło praktycznie nic. To nie TikTok, który uczy się błyskawicznie naszych preferencji i otula przyjemnym kokonem algorytmu, tu liczyło się, kto się głośniej wydziera, kto lepiej trolluje, kto prowokuje, wybijając się z szumu. Pierwsze pojawiły się więc szumowiny, różni trenerzy, scamerzy i naganiacze do piramid finansowych. Po nich wyszły trolle-incele, obrażający kobiety albo do nich sapiący, albo oba naraz. Nagle okazało się, że w martwym od dawna internecie wciąż żyją jacyś ludzie, których nie znam i których raczej nie chcę znać (chociaż zaryzykowałem i wyłowiłem parę wartościowych osób).

Po paru miesiącach platforma okrzepła. Pornoboty pokazują się w bieliźnie, sieci zainteresowań (takie jak booktok) przeżywają dramy, co większe trolle zostały pobanowane, pisarze się lansują (każdy tam jest pisarzem, wystarczy sobie dopisać „pisarz” albo „autorka” do nicka). Jak mi się tam podoba? Wcale.

Threads / MetaThreads / Meta

Przy okazji premiery nowej płyty Taylor Swift TikTok podsuwał mi treści fanowskie, dyskusje o ukrytych znaczeniach, tańce do ulubionych zwrotek, odpowiedzi na płytką krytykę. Tymczasem algorytm Threads wrzucał prawie same nieprzyjemne treści, takie jak posty amerykańskich chrześcijan uznających płytę za obrazę Boga, mizoginów narzekających na fanki Swift i inne rzeczy wybijające się na negatywnych emocjach (rage bait). Niezbyt dobrze świadczy to o algorytmie i każe przypuszczać, że jeśli nie zostanie dostrojony, to Threads czeka los Facebooka, skolonizowanego obecnie przez farmy hejtu – portale masowo produkujące kontrowersyjne treści mające na celu wzburzenie emocji użytkowników.

Może gra w listy to kółko i krzyżyk – wygrać można, jedynie w nią nie grając. Może wina leży we mnie – po ćwierć wieku dyskusji, flejmów i kłótni nie mam już na nie siły. Ale być może sam pomysł, żeby ludzie rozmawiali ze sobą w sieci, był chybiony. Może powinniśmy konsumować treści w milczeniu, siedząc w wirtualnej przestrzeni, tak jak się siedzi w kinie, okazjonalnie dzieląc się sygnałami emocji.